Góra Esja w Islandii. Trekking nad Reykjavikiem

Góra Esja w Islandii jest jedną z najbardziej znanych w tym kraju. Bo leży nad Reykjavikiem, przy głównej drodze i niedaleko międzynarodowego lotniska. No i potrafi zapierać dech. W każdym razie – jeśli przylecisz do Islandii samolotem, to prawdopodobnie będziesz przejeżdżać w jej pobliżu 🙂

Góra Esja w Islandii mierzy 914 m n.p.m, ale wyrasta niemal z poziomu samej wielkiej wody, dlatego wydaje się olbrzymia. Prowadzi na nią znakowany szlak pieszy i jest chętnie odwiedzana przez turystów oraz Islandczyków. Esja to bardzo szeroki i płaski blok powulkanicznych skał, przez który wieki temu przeszedł lodowiec (dlatego jest płaski). I przy okazji warto dodać, że „płaski” w tym kontekście wcale nie oznacza „nudny„.

Trasa może mierzyć około 10 km i jest to opcja łatwiejsza, prowadząca szlakiem tam i z powrotem. Może też mierzyć nieco więcej, bo około 12 km i będzie wtedy o wiele trudniejsza, prowadząc szlakiem w formie pętli. Oznaczenia szlaków w terenie kończą się na szczycie i jeśli ktoś wybiera pętlę, dalej musi polegać na samym sobie. Wybraliśmy to drugie, dłuższe rozwiązanie. Pobyt w masywie Esji zajął nam około 9 godzin wraz z kilkoma dłuższymi przerwami na robienie fantastycznych zdjęć, jedzenie lub leżenie na zielonej łące 🙂 Według Islandzkiej Organizacji Turystycznej trekking zajmuje do 5 godzin.

Przy dobrej pogodzie masyw Esji jest widoczny z północnego wybrzeża Półwyspu Reykjanes (Garður, Keflavik, Vogar). Wielki, zbity blok góruje nad zimnym w tych stronach Atlantykiem i wyzwala pragnienie, żeby wdrapać się na szczyt i stamtąd patrzeć na świat. Mieszkając w Islandii (na północnym wybrzeżu Półwyspu Reykjanes właśnie) od czasu do czasu poddajemy się temu pragnieniu i odwiedzamy potężną górę. Tyle tylko, że Esja nie zawsze jest gościnna. Czasami wiatr na jej stokach jest tak silny, że spycha ze szlaku, a w zimie zlodowaciały śnieg nie pozwala wspiąć się na stromizny w wyższych partiach. Pierwszy raz na Esji stanęliśmy w bardzo ciepły jak na Islandię, sierpniowy dzień.

„Człowiek zawsze jest dzieckiem, kiedy zachwyca się światem.” Éric-Emmanuel Schmitt

W porannym słońcu Esja prezentowała się dość pustynnie. Była brązowa, wyglądała sucho i piaszczysto-skaliście, ale było w niej również coś plastycznego, ponieważ światło podkreślało każdą krzywiznę, zagłębienie i krawędź.

Po opuszczeniu parkingu weszliśmy na gruntową ścieżkę. Pierwszy „och” wydarł się na dźwięk strumyka zagłuszającego ruch samochodów nad zatoką, a drugi na widok gęstej roślinności – och, drzewa! ach, krzaki! ech, prawdziwa trawa z korzeniami! (zamiast trawy z rolki). Wszystko to było bowiem dość nietypowe dla krajobrazu wyspy, a już szczególnie dla księżycowego Półwyspu Reykjanes, który oglądaliśmy na co dzień. Zielone wprawiło nas w jeszcze lepsze humory 🙂

Szlak prowadził stromo w górę, wzdłuż spływającego potoku. Szliśmy w cieniu dość wysokiej ściany, ale niebawem uderzyła nas rozległa przestrzeń. Przed oczami odsłoniło się bardzo szerokie zbocze najwyższych partii Esji oraz lekko falujące łąki nadające miękkości tym bazaltowym skałom.

Z kolei za plecami powoli zaczął wyłaniać się bardzo ładny widok na Reykjavik oraz wodę wdzierającą się wgłąb lądu i drogę pozostawioną w dole. A na horyzoncie malowały się skaliste góry Półwyspu Reykjanes. Co chwilę obracaliśmy się za siebie, żeby jeszcze raz popatrzeć na ten krajobraz, bo z każdym krokiem byliśmy nieco wyżej, więc i widok stawał się coraz pełniejszy. Trudno było się oprzeć, dlatego z błogą przyjemnością po prostu zrobiliśmy sobie przerwę na drugie śniadanie 🙂

Owsianki, kanapki, skyry (islandzki nabiał podobny do jogurtu), herbaty poszły w ruch. Na dalszej trasie z obżartych wnętrzności wydobyło się kilka jęków i stęków, ale już niedługo przewyższyliśmy wzniesienie, które zasłaniało nam zachodni horyzont. Tym samym przed oczami odsłonił nam się Atlantyk oraz wstęga Półwyspu Reykjanes rozwinięta na gładkiej, błękitnej wodzie. Na chwilę zapomnieliśmy o Bożym świecie, skupiając wzrok oraz całą swoją uwagę na pozornej linii oddzielającej niebo od oceanu.

Ale stromy masyw równie silnie przyciągał naszą ciekawość, dlatego szliśmy dalej. Wypiętrzenie nad głowami przypominało stożek, choć było to tylko optyczne złudzenie, bo przecież widzieliśmy już wcześniej, że Esja u góry jest niemal płaska. Po prostu z tamtej perspektywy mieliśmy pogląd jedynie na fragment całości, więc wyobraźnia jeszcze mocniej napędzała zainteresowanie, a tym samym przyspieszała nogi.

Dotarliśmy do punktu nazywanego „Steinn” („kamień”), gdzie przy dużym głazie siedziało sporo ludzi podziwiających widok na wybrzeże. Na kilku blogach czytaliśmy, że jest to miejsce w pewien sposób strategiczne, ponieważ dla części wędrowców stanowi punkt kulminacyjny trekkingu, a więc i miejsce nawrotu. Dalszy bieg szlaku pozwolił nam nieco zrozumieć podejmowanie takich decyzji. Byliśmy na najbardziej do tej pory stromych odcinkach trasy, a droga gruntowa stała się wyboistym traktem z kamieni bez ściśle ustalonego przebiegu.

Po tym podejściu szlak skręcił w prawo i weszliśmy pod skalną ścianę uformowaną z dużych kamiennych bloków. Znaleźliśmy się na eksponowanej ścieżce wzbogaconej o łańcuchy. Naszym zdaniem użycie ich w tym miejscu nie było jednak konieczne, ponieważ szlak był na tyle szeroki, żeby poradzić sobie bez ich pomocy.

Dalej szlak znów prowadził w górę. Wspinaliśmy się na głazowisko, używając rąk, a niekiedy również zabezpieczających łańcuchów, żeby podciągnąć się na kolejny kamień.

Było to przyjemne urozmaicenie trekkingu, choć nie mniej przyjemny pozostawał widok za naszymi plecami. I właściwie to nie wiedzieliśmy gdzie najpierw patrzeć – czy pod nogi, czy za siebie. Obok nas oraz w dole rozlegał się bowiem fantastyczny pejzaż na niesamowicie ukształtowaną islandzką ziemię!

Zresztą nie gorzej świat wyglądał po naszej lewej. Wspinaliśmy się nie tylko nad Reykjavikiem, ale również nad oceanem, który z każdym kolejnym metrem wysokości stawał się jeszcze bardziej rozległy. I jak tu żyć Panie Premierze? Jedna para oczu to zdecydowanie zbyt mało w takich okolicznościach 🙂

Po pokonaniu głazowiska wyszliśmy na spłaszczoną powierzchnię masywu. Teren jeszcze delikatnie ewoluował w górę, ale mięśnie niewiele odczuwały dalszą drogę. Należało tutaj patrzeć pod nogi i rozważnie stawiać kroki, ponieważ szliśmy po skruszonej lawie, więc łatwo o wykręcenie stopy. Za plecami, tam gdzie ocean stykał się z niebem, majaczyła linia horyzontu. Minęliśmy podest z książką wpisów i podążyliśmy przed siebie, wgłąb masywu. Równie dobrze można zawrócić tą samą drogą lub od razu kontynuować trasę w formie pętli, podążając równolegle do krawędzi wzniesienia.

Obejrzeliśmy się jeszcze raz za siebie. Ogrom przestrzeni podpowiadał jacy jesteśmy malutcy, a pokonane przewyższenie (około 800 metrów) jednocześnie uświadamiało, że staliśmy nad otaczającą nas okolicą. Wielki błękit falował przed oczami, a nogi chodziły po śladach lodowca sprzed tysięcy lat!

Chodząc po szczycie masywu dotarliśmy do głębokiego wąwozu ciągnącego się od zachodnich stoków Esji do wybrzeża. Tym samym zyskaliśmy widok na miasto Akranes oraz wyrastający nad nim kolejny górski masyw.

Wybierając drogę pętli (aby urozmaicić trekking, a więc bez powrotu tą samą trasą), cofnęliśmy się z powrotem do południowej krawędzi szczytu. Tym sposobem dotarliśmy do kolejnego głazowiska, które tym razem opadało w dół. Brakowało oznaczeń, więc szliśmy według własnej oceny bardzo uważnie stawiając kroki. Nachylenie terenu oraz nieregularne kształty skał zmuszały do mocnego napinania mięśni łydek.

Ale już niebawem doszliśmy do uroczej, zielonej łąki pokrytej trawą oraz mchem, przeciętej wstążką lodowatego potoku. Schodziliśmy dalej w dół, aż dotarliśmy do kolejnych skał. Choć nadal nie było tam oznaczeń trasy, to droga była już tylko jedna – musieliśmy zejść stromym żlebem po kamieniach. Zdecydowanie odradzamy tę opcję szlaku osobom, które boją się stromizn lub czują się niepewnie z własną koordynacją wzrokowo-ruchową.

To najtrudniejszy odcinek całego szlaku, ponieważ stąpaliśmy po niepewnym gruncie. Kamienie obsuwały się pod naszymi butami. Szliśmy w sporej odległości od siebie, zygzakiem, żeby nie narażać się wzajemnie na uderzenie spadającym kamieniem. Cały czas balansowaliśmy ciałem i kierowaliśmy swoją uwagę na znajdowanie jak najlepszej przyczepności przy stawianiu każdego kroku.

Po pokonaniu tego odcinka dotarliśmy do zielonej łąki, z której zobaczyliśmy wodospad spływający ze stoku Esji.

To było idealne miejsce na odpoczynek i przerwę dla napiętych nóg. Ale również na zjedzenie trzeciego śniadania i dopicie resztek herbaty z termosu. Tutaj nie dosięgał nas wiatr, powietrze było ciepłe, a w oddali szumiał górski potok. Krajobraz tundry nagle stał się bardziej przyjazny, ponieważ znajdowaliśmy się w dość ciasno otoczonej dolinie wyłożonej trawą, którą ożywiał krystalicznie czysty strumień.

Po uczcie przypieczętowanej paskami czekolady z przyjemnością legliśmy na miękkiej trawie, myśląc o tym, jak fajnie spędziliśmy mijający dzień! Czuliśmy się przesyceni świeżym powietrzem oraz przyrodą – chociaż niemal bez drzew.

Wreszcie podnieśliśmy zadki. Przeszliśmy przez strumień i kawałek dalej wyszliśmy na gruntową ścieżkę. Powoli zbliżał się wieczór, słońce było coraz niżej i już tak intensywnie nie oświetlało masywu. Ale to jeszcze nie oznaczało końca naszego dnia, ponieważ wciąż znajdowaliśmy się około 400 m n.p.m. i musieliśmy niemal tyle zejść w dół, do parkingu.

Szlak zbiegał stromo w dół, zbliżając się do zarośniętego lasem podnóża Esji. W wyższej trawie w oczy rzuciła nam się tundrowa Wełnianka (Eriophorum) przypominająca pierze, a jeszcze niżej pojawiły się krzewy oraz drzewa.

Tym samym szczyt Esji oddalał się, ponownie przyjmując kształt szerokiego bloku skalnego. Na koniec dnia zaciągnęliśmy się zapachem lasu, wąchając żywicę spływającą po korze jednego z drzew 🙂 I szczęśliwi pojechaliśmy do domu.

Informacje praktyczne

MAKSYMALNA WYSOKOŚĆ MASYWU: 914 m n.p.m. (podest z książką wpisów, do którego dociera większość ludzi decydujących się na wspinaczkę po głazowisku, znajduje się około 800 m n.p.m.)

PRZEWYŻSZENIE: ok. 800-900 m (w zależności od punktu, do którego dotrzesz chodząc po niemal płaskim szczycie masywu)

SZLAKI: a) łatwiejszy tam i z powrotem lub b) trudniejszy w formie pętli

DŁUGOŚĆ TRASY: a) około 10 kilometrów lub b) około 12 kilometrów

CZAS PRZEJŚCIA: a) około 4 godzin w obie strony lub b) około 5 godzin

DOJAZD: Esja leży około 10 km na północ od stolicy kraju, Reykjaviku, w południowo-zachodniej części Islandii. Parking u podnóża masywu znajduje się tuż przy głównej drodze nr 1 biegnącej dookoła wyspy i łączącej najbardziej strategiczne miasta. Znajduje się tutaj toaleta oraz niewielka restauracja.

DLA KOGO:

  • tych, którzy lubią urozmaicone wędrówki (prymitywna wspinaczka po skałach, zejście po żlebie, głazowisku itp.).
  • tych, którzy oczekują kilkugodzinnego trekkingu w ładnych okolicznościach, z niezapomnianymi widokami.
  • tych, którzy nie boją się wysokości (ekspozycja, teren wymagający skupienia i niepoddawania się emocjom, takim jak strach, zniechęcenie, wątpliwości).

CO WARTO ZABRAĆ:

  • Zapas picia oraz jedzenia.
  • Trekkingowe buty. Jeśli będziesz wybierać trasę w formie pętli, to najlepiej, aby sięgały za kostkę i posiadały gruby bieżnik, ponieważ pójdziesz po niestabilnym głazowisku oraz stromym, kamienistym  żlebie.
  • Potrzebne będą wygodne spodnie.
  • Dobrze skompletować sobie kilkuwarstwowe ubranie na różne opcje pogodowe (wiatr, deszcz, ciepłe słońce), aby w miarę komfortowo poruszać się w zmiennych warunkach atmosferycznych (o które w Islandii bardzo łatwo). Na lato polecamy koszulkę z krótkim rękawem, bluzę, softshell z kapturem, komin, czapkę i rękawiczki.

W Duecie po Świecie

Dodaj komentarz