Keilir. Wejdź sobie na wulkan

Keilir przyciągał nas jakąś niewidzialną siłą. A pewna niewidzialna siła imieniem „grawitacja” utrudniała wejście, o zejściu nie wspominając. Bo Keilir jest stromy i w sam raz dla tych, którzy nie boją się lądowania na zadku 🙂

Keilir to wulkaniczny stożek otoczony polami zastygłej lawy, którą kiedyś „wypluł”. Mierzy 379 m n.p.m, ale jednocześnie imponuje przewyższeniem (około 340 metrów przewyższenia nad niemal płaskim terenem). Samotnie wyrasta ponad monotonną okolicę, w której dominują kamienie oraz porostyKeilir jest surowy i właśnie to przyciągało naszą uwagę oraz finalnie skłoniło do odwiedzenia tego miejsca.

Nasza trasa składała się z kilku odcinków: 8 km drogą szutrową + 3 km do podnóża Keiliru + ok. 1 km podejścia = 12 km w jedną stronę. Łącznie mierzyła więc około 24 kilometry w obie strony. Jej przejście zajęło 7 godzin łącznie z przerwami na jedzenie i robienie zdjęć. Używając terenowego auta można skrócić czas wędrówki do około 3 godzin w obie strony (z pominięciem wędrówki po szutrowej drodze).

„Nie jestem tą samą osobą, odkąd zobaczyłam blask Księżyca na drugim krańcu świata” Mary Anne Radmacher

Tamtego ranka nie chciało się wstać z łóżka. Budzik dzwonił kilka razy, ale Karolina była po 12 dodatkowych godzinach pracy, a Kamil jeszcze nie odespał ostatniej nocnej zmiany. Leniwie odsłoniliśmy okienną roletę, leniwe chmury zasłaniały niebo. Tyle, że nie było wiatru… Co? W Islandii nie ma wiatru? Kurka wodna, kurza twarz, motyla noga – pewnie, że jedziemy!

Odkryte pola lawowe wokół Keiliru bez wiatru musiały być jak marzenie. Toteż czym prędzej ogarnęliśmy poranne sprawy i po godzinie 9.00 machaliśmy wyciągniętymi kciukami w kierunku Keflaviku. Wpakowaliśmy dupska do zatrzymanego samochodu z wypożyczalni i już w pierwszej minucie jazdy usłyszeliśmy przyjemne, sympatyczne brzmienie czeskiego języka. Droga do celu minęła zatem na polsko-czesko-angielskiej konwersacji. Serdeczne pożegnanie i przed oczami pojawiła się żółta tablica z napisem „Keilir 8”.

A więc do startu, gotowi, start. Zeszliśmy z węzła drogowego w szutrówkę. Keilir wywyższał się ponad otoczenie. Widzieliśmy go już z drogi, ale ze szlaku wydawał się jeszcze mniej odległy. 8 kilometrów wydawało się wręcz przesadzone, choć jak dowiedzieliśmy się później – wcale nie był to zawyżony kilometraż.

Już na początku nieco powiało grozą. Nad głowami wisiały chmury, a ziemię pokrywało ogromne lawowe pole porośnięte szarymi porostami. Tam, dokąd sięgał wzrok, leżała szorstka, zastygła magma. W większości były to chropowate odłamki rozrzucone na całą okolicę, ale niekiedy natknęliśmy się również na większe skamieliny, w których „zatrzymał się” kształt płynącej lawy.

Ten widok jak z tolkienowskiego Mordoru ożywił czarny kruk powulkanicznego krajobrazu, czyli soczyście zielone drzewko, które rosło tuż przy naszej szutrówce. Mnóstwo zielonych liści na gałęziach sugerowało, że w danym momencie drzewko ma się całkiem dobrze. Choć nieco trudno było w to uwierzyć, ponieważ świat roślin wokół składał się wyłącznie z porostów i niewielkich kępek mchu.

Z perspektywy szlaku rozmiary lawowego pola były niesamowicie duże. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy. Keilir wydawał się być dość blisko, ale droga lawirowała między skałami, więc momentami wydawało nam się, że kierowaliśmy się „naokoło”, ponieważ nie zmierzaliśmy bezpośrednio w kierunku stożka, a obchodziliśmy go z boku.

Podczas tej monotonnej trasy zaledwie trzy razy minął nas samochód. Pod koniec drogi byliśmy znużeni, ale jednocześnie w pewien sposób cały czas zafascynowani otaczającym krajobrazem „nie z tej ziemi”. Zbliżając się do gór wystających na horyzoncie, dotarliśmy do krańca pierwszego etapu naszego trekkingu – 8 kilometrów szutrówką zaliczone.

Znaleźliśmy się przy kolejnej tablicy informującej m.in. o pozostałym do szczytu dystansie oraz czasie przejścia. Obok drogi znajdował się niewielki plac do zaparkowania potencjalnego auta. Udaliśmy się w prawo, w kierunku zachodnim, wzdłuż niewysokiego wału pokrytego trawą (!), kiedy z nieba poleciała rzadka mżawka. Zakapturzeni postanowiliśmy przegryźć co nieco, bo do podnóża Keiliru pozostała jeszcze niecała godzina drogi. A przecież 8-kilometrowy marsz troszkę przyspieszył trawienie pierwszego śniadania 😉

Na dalszej drodze weszliśmy wewnątrz pola lawowego. Od czasu do czasu w terenie pojawiały się pomarańczowe tyczki znakujące przebieg szlaku, choć niekiedy trudno było odnaleźć wzrokiem jakąkolwiek ścieżkę. Czasem szliśmy według własnej intuicji, po prostu kierując się w stronę sterczącego przed nami Keiliru. Ważne było, aby z rozmysłem stawiać kroki, ponieważ chodzenie po ostrych skałach może być ryzykowne (szczeliny, potknięcia, zwichnięcia, poślizgnięcia).

Im stożek był bliższy, tym wyraźniejsza stawała się budowa Keiliru. Przed oczami powoli zarysowywał się wschodni stok, po którym szlak wspinał się na samą górę. W oddali zobaczyliśmy dwa maleńkie, poruszające się punkciki, czyli parę turystów ostrożnie chodzących z Keiliru.

Zanim zdążyliśmy dotrzeć do podnóża stożka, obiekty naszych obserwacji minęły nas z głośnym „Góðan daginn! Hello!” („Dzień dobry! Cześć!”) i zaczęły znikać w oddali, w niekończącym się brązowym krajobrazie. A my zobaczyliśmy przed sobą stromiznę i natychmiast zdejmowaliśmy z siebie bluzy, żeby od razu na maksa włączyć chłodzenie 🙂

Stok był piaszczysty, stok był stromy. Gęby zrobiły się różowe, jeszcze bardziej uśmiechnięte. Jedno poślizgnięcie, drugie poślizgnięcie. Szpagatu na szczęście nie było, bo gruby bieżnik mocno zaparty o podłoże wyhamowywał nasze zjazdy 🙂 Dalej zrobiło się jeszcze bardziej stromo, a na ścieżce pojawiły się duże kawałki lawy, które nieco ułatwiały wspinaczkę, ponieważ mogły służyć jako wspornik dla rąk (i zapobiegać zjeżdżaniu). Były jednak ostre, więc należało planować sobie każdy ruch, a nie łapać się ich w ostateczności, na pół sekundy przed zjazdem.

O ile przebieg podejścia był dotąd klarowny, to pomiędzy głazami ścieżka gubiła się i trzeba było podążać według własnej oceny. Momentami użycie rąk było konieczne, ponieważ należało wyżej podnieść dupsko i wspiąć się po kamieniach w górę. Ale wkrótce minęliśmy głazowisko, a ostatni fragment podejścia to była znów stromizna w popiele. Piaszczysta ścieżka wyprowadziła nas na dość rozległy i niemal płaski czubek Keiliru.

Zobaczyliśmy biały podest z różą wiatrów na kamiennym podwyższeniu. Obok usypany był kopiec kamieni, a kawałek dalej stał niewielki słupek zwieńczony metalową skrzynką z napisem „Keilir (379) Þú ert a toppnum. Hér finnur þú gestabok og getur skrásett afrekið” („Keilir (379) Jesteś na szczycie. Znajdziesz tu książkę wpisów i możesz zapisać swoje osiągnięcie”). W zestawie był nawet długopis 😉

Pomimo faktu, że nad Keilirem wisiały szare chmury, mieliśmy rozległy widok na bliższą i nawet dalszą okolicę. Wokół rozpościerały się oczywiście lawowe pola, ale na południu wypiętrzał się łańcuch powulkanicznych gór. Mchy i porosty pokrywające skały nadawały górom żółto-zielonych barw.

Z kolei na północy rozciągał się niebieski pas Atlantyku, a na północnym-wschodzie dostrzegliśmy zabudowania miasta Hafnarfjörður oraz część Reykjaviku z charakterystyczną, jasną wieżą kościoła Hallgrímskirkja. Na horyzoncie za stolicą Islandii lekko zarysowywała się granatowa sylwetka masywu Esji.

Wybraliśmy widok w kierunku południowym (na góry) i w tym kierunku usadowieni zaczęliśmy częstować się trekkingowym obiadem. Wkrótce zebrały się jeszcze gęstsze chmury, więc w obawie przed deszczem dosyć szybko opanowaliśmy te swoje spożywcze dobrodziejstwa. A na dodatek czekała nas emocjonująca droga w dół 😀

Cóż… Kiedy siła grawitacji ciągnie Cię w dół, szlak biegnie w dół i Ty biegniesz w dół, to… Możesz poczuć się uziemiony / -a. Zjazd na tyłku zdarzał się zatem co chwilę, ale były to raczej upadki z kategorii „niewinnych”, ponieważ uderzenie zacną częścią ciała o piach lub drobne kamyczki powodowało tylko chwilowy dyskomfort. A generalnie przez większość czasu wywoływało śmiech 🙂

Mniej więcej w połowie zejścia podjęliśmy decyzję o zmianie trasy. Na lewo od szlaku zbocze Keiliru opadało do urokliwego wąwozu, więc ponownie spięliśmy łydki i zaczęliśmy schodzić w jego stronę.

Całe zbocze usypane było czarnymi kamykami, które nie raz osypywały się pod naszymi nogami. Wspaniałe w tym „podkeilirowskim” krajobrazie było to, że z tego czarnego podłoża w górę wybijały się piaskowe wzniesienia.

Trudno było oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy na innej od Ziemi planecie. Jeśli szare pola lawowe budziły skojarzenia z Księżycem, to wąwóz u podnóża Keiliru musiałby być jakimś nieodkrytym jeszcze ciałem niebieskim. Gdy schodziliśmy w dół, zza chmur wyjrzało słońce i ożywiło ten wyjątkowy zakątek. Byliśmy na żółtej planecie 🙂

Choć trwało to tylko chwilę, bo za moment znów pojawiły się chmury. Tym razem nad głowami zawisły granatowe kłęby, więc czym prędzej ruszyliśmy przed siebie. Na przełaj przez lawę. Na takiej trasie tempo było raczej ograniczone, ponieważ musieliśmy wyważać każdy krok, żeby nie potknąć się lub nie wdepnąć w szczelinę. Generalnie odradzamy takie wędrówki. O ile trekking szutrówką był tylko monotonny, to przechodzenie przez pole lawowe wkrótce stało się uciążliwe.

Zbliżając się już do naszej szutrówki natknęliśmy się na szeroką szczelinę porośniętą soczyście zielonymi paprociami – a to dopiero niespodzianka 🙂 Wkrótce zmęczeni dotarliśmy do szutru. Na ostatnim zakręcie wspomogliśmy się ostatnim jabłkiem i bananem, po czym wyszliśmy na szeroką asfaltówkę z zamiarem łapania stopa z pasa awaryjnego. I jak to często wśród mieszkańców wyspy bywa – kierowca zatrzymanego samochodu podwiózł nas pod same drzwi, pomimo, że nawet nie mieszka w tej miejscowości, pomimo, że nawet nie jest mu po drodze i musi nadrabiać 20 km w obie strony 😉

Informacje praktyczne

WYSOKOŚĆ: 379 m n.p.m.

PRZEWYŻSZENIE: około 340-350 metrów

DŁUGOŚĆ TRASY: a) 8 km szutrówką + 3 km przez pole lawowe + 1 km podejścia na szczyt = 12 km w jedną stronę, czyli 24 km w obie strony (opcja dłuższa), b) 3 km przez pole lawowe + 1 km podejścia na szczyt = 4 km w jedną stronę, czyli 8 km w obie strony (opcja krótsza)

CZAS PRZEJŚCIA: a) ok. 7 godzin, b) ok. 3 godziny

DOJAZD: Keilir wypiętrza się w centralnej części Półwyspu Reykjanes na południowym-zachodzie Islandii. Jest widoczny z drogi nr 41 (Reykjanesbraut) łączącej miasto Keflavik z Reykjavikiem. Około 20 kilometrów za Keflavikiem znajduje się jeden z drogowych węzłów przy którym widnieje żółta tablica z napisem „Keilir 8”. Tutaj można rozpocząć trekking tak jak my lub pojechać dalej samochodem (terenowym) i po ośmiu kilometrach zostawić auto na placu przy szutrówce.

DLA KOGO:

  • dla wszystkich, tych, których fascynują nowe krajobrazy, nietypowa rzeźba terenu.
  • dla ludzi, którzy lubią długie wędrówki i nie przeszkadza im pustkowie (kilometry skał, mchów i porostów).
  • dla tych, którzy nie boją się zjeżdżać na tyłku (słaba przyczepność podczas podejścia i zejścia z Keiliru)
  • tych, którzy nie boją się wysokości (strome podejście i zejście).

CO WARTO ZABRAĆ:

  • Należy mieć przy sobie zapas picia i jedzenia.
  • Konieczne są buty trekkingowe z grubym bieżnikiem zapewniającym dobrą przyczepność podczas podejścia po osypującej się lawie. Najlepsze będą buty wysokie, chroniące kostkę podczas przechodzenia przez zastygłe lawowe pole (szczeliny).
  • Podczas podejścia i schodzenia po głazowisku jako ochrona dłoni mogą przydać się rękawiczki.
  • Poza tym warto mieć wygodne spodnie, ciepły softshell z kapturem i czapkę – nawet w lecie. Bowiem pogoda w Islandii jest bardzo zmienna, a wiatr lubi hulać przez cały rok – zwłaszcza w odkrytym terenie – tak jak to jest wokół Keiliru.
  • Dobrze wybrać się tam w spodniach, których nie żal wybrudzić w trakcie zjazdów na zadzie podczas schodzenia 😉

W Duecie po Świecie

Dodaj komentarz