Południowa Saksonia rowerem przytrafiła nam się u progu wielkiej podróży, na samym początku długodystansowej wyprawy rowerowej po Europie, która z bliskich Niemiec, zaprowadziła nas do dalekiej Hiszpanii (choć na początku trudno było w to uwierzyć). W południowej Saksonii spędziliśmy zaledwie 3 dni, a przygoda wypaliła z grubej rury. Bo od razu podjazdy i burze, deszcze i grzmoty, i terenowe kłopoty.
Obraliśmy azymut na Niemcy głównie ze względu na szlak Odra-Nysa (Oder-Neisse Radweg), którym można bezpiecznie teleportować się w okolice Czech. Wiedzieliśmy też, że przy niemiecko-czeskiej granicy będziemy chcieli zobaczyć Bastei w Parku Narodowym Saskiej Szwajcarii. Natomiast reszta była białą plamą na mapie.
Bieżący wpis to pierwsza część opowieści, sam początek naszej długiej przygody trwającej 5 miesięcy. W tym fragmencie opisujemy przejazd koleją do granicy polsko-niemieckiej oraz trasę przez Niemcy na południe do granicy czeskiej. W ich trakcie pokonaliśmy ponad 200 kilometrów na rowerach oraz około 150 km pociągami (przez województwo lubuskie). W Niemczech częściowo skorzystaliśmy ze szlaku rowerowego Odra-Nysa. A opisana poniżej historia oraz jej kontynuacje wydarzyły się naprawdę 🙂
Polska-Niemcy. 31. maja – 02. czerwca 2016. 1-3. dzień wyprawy. Dystans: 213 km rowerem + ~150 km pociągami. Odcinek: Skwierzyna – Zielona Góra – Żary – Goerlitz – Neustadt – Schmilka
„Nie ma końca. Nie ma początku. Jest tylko niezaspokojona pasja życia.” Federico Fellini
Budzik, chlust wody na dzień dobry, śniadanie, mycie zębów. A niecałe dwie godziny później staliśmy na dworcu kolejowym w Skwierzynie. Tacy niepewni, zadziwieni. Dokąd my jedziemy?
Już po chwili razem z naszymi objuczonymi rowerami wahaliśmy się bezwładnie w takt kołyszącego pociągu. Konduktor i pasażerowie przyglądali się nabrzmiałym sakwom przytroczonym do bagażników. Wcale nie był to nasz sakwiarski debiut, ale czuliśmy się niezręcznie z tym pięćdziesięciokilogramowym dobytkiem wymagającym pchania i podciągania siłą własnych, nieprzyzwyczajonych mięśni.
Była w nas niepewność, która towarzyszy podczas pierwszego dnia jazdy, gdy wydaje ci się, że zajmujesz ponad połowę pasa drogowego, kierownica zdaje się mieć własną, niezależną od ciebie wolę, a każdy podmuch wiatru spowalnia cię do połowy osiągniętej prędkości. Rower ani trochę nie współpracuje. Jest tak samo obcy, jak wszystko wokół nowej wyprawy.
Siłując się z kierownicami na pierwszych kilometrach drogi krajowej nr 27 z Żar do Przewozu, rozwinęliśmy zawrotną prędkość 18 km/h. Wyglądaliśmy, jakbyśmy wieźli w sakwach kilka wkładek jajek albo ładunek wybuchowy 🙂 Sterowność rowerów była tragiczna.
Po przekroczeniu polsko-niemieckiej granicy niebo się zachmurzyło i podczas pierwszego postoju na jedzenie zaczął kropić deszcz. Potem co chwilę grzmiało, co chwilę obrywały się chmury, a po deszczu parował asfalt. I wtedy my startowaliśmy spod przystanków autobusowych na drogę, żeby przed kolejną ulewą dotrzeć jak najdalej.
W Goerlitz tuż przed burzą zjechaliśmy do Zgorzelca, żeby kupić trochę euro. Prawie dwie godziny spędziliśmy w bramie kamienicy, obżerając się drożdżówkami i czekając na kres deszczu. Naszym celem było Jezioro Berzdorfer, nieopodal Goerlitz, gdzie chcieliśmy spędzić pierwszą wyprawową noc.
I tak też się stało. Na chwilę przed zachodem zza chmur wyszło słońce wywołując eksplozję soczystych, majowych barw. Na trawie przy wodzie rozstawiliśmy namiot. I zaraz przypomniały się stare, znajome zapachy, mycie w zimnej wodzie, brzdęk aluminium z herbatą, wieczorny chłód w namiocie 🙂 A do towarzystwa przypłynęły zaciekawione łabędzie.
Noc i poranek były ciche, spokojne. Spotkaliśmy jedynie pojedynczych biegaczy. Była wyprawa, ale było jeszcze mało wyprawowo. Śniadanie na ławce, fizjologia w pachnącym toi toi-u z papierem toaletowym i żelem do dezynfekcji rąk. A my przecież czekaliśmy na jakąś dzicz, minimalizm potrzeb, śniadanie na kolanie, sikanie w krzakach, ślimaki bez skorupy, krew, pot i łzy 🙂
Mówisz – masz. Nie żeby wszystko na raz i nie żeby zaraz po kolei. Ale przynajmniej zaczął się pot, bo podjazdów wyrosło na drodze sporo, a potem doszły jeszcze przekleństwa, gdy biała, cienka dróżka w naszym atlasie okazała się być bardzo ruchliwą trasą dla ciężarówek i innej maści pojazdów. I jakoś kierowców ich wszystkich łączyła niecierpliwość oraz wkurzająca tendencja do wyprzedzania na zakrętach.
Podczas podjazdów na pagóry czuliśmy każdy kilogram bagażu, oddech nierówny, mięśnie dopiero co rozbudzone z sakwiarskiego, zimowego snu. Późnym popołudniem bardzo chętnie zjechaliśmy do doliny, do miasta Neustadt. Makaron, pieczywo, piwo, warzywa w Kauflandzie i udaliśmy się na poszukiwania terenu pod namiot.
Znaki wskazywały na „Freiebad”, czyli darmowe kąpielisko. Pojechaliśmy tam bardziej z ciekawości niż z przekonania, że znajdziemy miejsce na nocleg. Zbiornik otoczony był rekreacyjnym parkiem, w którym spacerowali ludzie. Ktoś pływał w wodzie, ktoś grał w piłkę, ktoś był na randce. A wielka tablica za pomocą wielkiej jak stodoła ikony przekreślonego namiotu głosiła, że nie wolno biwakować. Regulamin mówił też, że przebywanie po godzinie 22.00 jest zabronione.
Karolina poszła rozejrzeć się w terenie, poszukać potencjalnego miejsca do spania w okolicy parku. Jakieś chaszcze się znalazły, jakaś trawa wysoka do udeptania, ale to i tak dopiero o zmroku, bo obok była ścieżka spacerowa, do spacerowania ciągle używana. Póki co nie pozostało więc nic innego jak wskoczyć w kąpielówki i mimochodem umyć się pod jedną, czy drugą pachą 🙂
Odświeżeni jak ta lala objadaliśmy się makaronem z garnka. Już za chwilę mieliśmy wstać. Już niedługo zamierzaliśmy wytoczyć się na dróżkę, a zaraz potem wtoczyć wprost w krzaki, drążąc w gąszczu wcale nie rzucającą się w oczy ścieżkę. W wyobraźni ugniataliśmy trawę, odganialiśmy komary, wyrzucaliśmy z namiotu ślimaki. Już podnosiliśmy zadki, kiedy zaczęło padać.
Ludzie w popłochu zbierali piłki, badmintony, psy, ręczniki i galoty. W pięć minut park opustoszał. Wszystkie noszone przez wodę rozmowy, szczekania i zawołania zniknęły. Zostaliśmy sami. Nad nami kłębiły się granatowe chmury. Popatrzyliśmy na siebie i migiem poderwaliśmy z miejsc. Pobiegliśmy na drugą stronę zbiornika docierając do linii krzewów osłaniających nas przed wzrokiem innych. Coś błysnęło w powietrzu, potem zagrzmiało.
Tempo rozkładania namiotu mocno ewoluowało od ostatniego wieczoru. Po kolejnym burzowym przebłysku zamiast tarcia warstw powietrza usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami. Niemal podskoczyliśmy w miejscu. Wychylając głowy przez krzaki zobaczyliśmy mężczyznę wykonującego błyskawiczne rozpoznanie terenu: obrót głowy w prawo, w lewo, jeszcze raz w prawo, jeszcze raz w lewo, odwrót w tył i marsz z powrotem do auta. Znów nastąpiło trzaśnięcie drzwiami i ekspresowy ochroniarz odjechał.
A my z błogimi uśmiechami na twarzach wrzucaliśmy śpiwory do sypialni i cieszyliśmy się z deszczu i burzy, co to wyludniły nam dobrą miejscówkę pod namiot 🙂
Następnego poranka droga uśmiechała się do nas. Falując między pagórami, układała się w łuki i sunęła przez krzywizny terenu. To nic, że było trzeba mocniej pedałować. Wiatr we włosach, słońce na gębach, zakwas w nodze 🙂 A potem na granicy Gór Połabskich pierwsza górska serpentyna – taka pobłażliwa. W cieniu. I równy asfalt, mały ruch, zaledwie 2 kilometry w górę.
Wywiodło nas do Bastei, kompleksu pionowych skał, znanej turystycznej atrakcji. Od niemiecko-czeskiej granicy dzieliły nas zaledwie kilometry, a to oznaczało podekscytowanie, no bo hej przygodo, im dalej, tym lepiej. A kiedy z tarasu widokowego zobaczyliśmy Łabę, sunące pociągi, pływające statki i małe mobilne punkciki na trasie rowerowej wzdłuż rzeki, poczuliśmy prawdziwy sakwiarski zew 🙂
Niebawem zjechaliśmy do doliny Łaby, gdzie ludzkie życie wciskało się między koryto rzeki, a wypiętrzające się nad nią wzgórza. Tętniła życiem. Samochody na drodze, ludzie w domach, na chodnikach, przy sklepach, rowerzyści na szlaku, pociągi na torach, statki cumujące na przystaniach. Jeszcze po niemieckiej stronie zatrzymaliśmy się na szybkie zakupy, a potem wjechaliśmy na sielski szlak rowerowy wzdłuż Łaby (w Niemczech jest to Elberaweg, w Czechach Labská stezka).
Niebo się pochmurzyło, granica była tuż, tuż. Po lewej nad drogą wyrosły skały Parku Narodowego Saskiej Szwajcarii. Zbliżaliśmy się do nieczynnego przejścia granicznego, a granatowa tablica informacyjna z napisem „Czeska republika” stawała się jeszcze bardziej granatowa pod coraz bardziej kłębiącymi się chmurami.
Podsumowanie trasy do i przez Saksonię (Niemcy):
- CZAS: 3 dni (w tym połowa dnia jazdy pociągami ze Skwierzyny do Żar)
- DYSTANS: około 213 kilometrów rowerami + około 150 kilometrów pociągami
- KIERUNEK: z polsko-niemieckiej granicy w Przewozie na południe do granicy niemiecko- czeskiej w miejscowości Schmilka
- TEREN: w większości pagórkowaty z górzystym fragmentem Gór Połabskich w okolicy Hohnstein
- NAJNIŻSZY PUNKT NA TRASIE: prawdopodobnie miejscowość Schmilka nad Łabą przy granicy niemiecko-czeskiej – około 130 m n.p.m.
- NAJWYŻSZY PUNKT NA TRASIE: prawdopodobnie ulica Hochwaldstrasse przed wjazdem do miasta Neustadt in Sachsen – około 450 m n.p.m.
- NAJBARDZIEJ STROMY ODCINEK (wg oznaczeń): prawdopodobnie niemiecka wieś Podrosche (naprzeciw polskiego Przewozu) – około 130 m n.p.m. oraz miejscowość Schmilka nad Łabą – około 125 m n.p.m.
- SZLAKI ROWEROWE: szlak Nysa-Odra (Oder-Neisse Radweg) na odcinku Podrosche – Berzdorfer See (około
- PRZEBIEG TRASY: Skwierzyna – Zielona Góra – Żary (PKP) – Przewóz – granica PL / DE – Rothenburg – Görlitz – Berzdorfer See (Oder-Neisse Radweg) – Löbau – Oppach – Neustadt – Hohnstein – Bastei – Bad Schandau – Schmilka – granica DE / CZ
Super relacjw. Jakbym tam była z Wami 😋 Niepogoda czasami jest naszym sprzymierzeńcem ☺
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki rowerowy kRaj 🙂 Wszystko prawda, na wyprawie zmienia się stosunek do rzeczywistości. To taki świetny sposób na utrwalanie w sobie nawyku pozytywnego myślenia 🙂
PolubieniePolubienie
Świetna opowieść, zaproszenie do przeczytania co Wam się przydarzyło dalej 🙂
PolubieniePolubienie
Czyli post spełnił swoją misję. O to chodziło 🙂 Przyjemnego czytania zatem!
PolubieniePolubienie